sukhothai
Z ambitnych planów pobudki o 6 rano nic nie wyszło, gdyż … pogoda była zbyt ładna i bezchmurne niebo. Fotografowanie wschodu słońca w takich warunkach jest mało ciekawym zajęciem. Pospaliśmy więc do 8, później niespieszne śniadanie „zrób to sam”. W naszym boutiqe’owym hoteliku są raptem 3 pokoje! Jest duży taras z bufetem. O każdej porze dnia można przyjść i zrobić sobie kawę, herbatę, kakao. Można zrobić sobie tosty z dżemem lub … bananem. Pełen luz i pełna swoboda! Taka wersja najbardziej nam odpowiada.
Po śniadaniu, ok.10 wsiadamy na rowery by objechać okolicę – tzn. przede wszystkim zobaczyć pozostałości (niektóre nawet w całkiem niezłym stanie) królewskiego miasta. Sukhothai to 34 tysięczne miasto, natomiast 12km na zachód znajduje Stare Sukhothai będące parkiem historycznym wpisanym na listę UNESCO. Właśnie tu, z dala od właściwego miasta założyliśmy naszą bazę wypadową. Właśnie tu znajduje się nasz hotelik. Stąd do głównych zabytków i atrakcji mamy kilkaset metrów. Oprócz pozostałości miasta królewskiego, warte odwiedzenia są zespoły świątynie zgrupowanie w czterech sektorach. Całość na obszarze 20 km2 idealnie nadającym się do objechania rowerem. Oczywiście nie zamierzamy odwiedzić wszystkich obiektów, wszystkich świątyń, posągów itp – bo tu tego mnóstwo. Wybraliśmy sobie kilka, a po drodze zobaczymy co jeszcze nas zainteresuje i przyciągnie naszą uwagę.
Na początek ruszamy do Wat Si Chum. Po drodze trafiamy jednak na niewielką chedi Wat Sorasak otoczoną podporami w kształcie słoni. Kontynuując podróż komfortowymi alejkami rowerowymi, przez przypadek trafiony na kolejną ciekawostkę. (Mimo starań nie doszukaliśmy się, nawet z pomocą wujka Google, informacji na temat tej świątyni. Będziemy jeszcze pytać naszą gospodynię). W końcu docieramy do Wat Si Chum. Chyba dla innych też okazała się warta zobaczenia, bo wyjątkowo tylko tutaj podjeżdżają busiki i autobusy z grupami turystów. Oczekujemy chwilę by niepotrzebnie się nie tłoczyć. Nie tylko nas, ale i innych przyciągnął tu pewnie posąg niewzruszonego, siedzącego Buddy o wysokości ok.15m ciasno usadzony pomiędzy ścianami mondopu. Trochę się trzeba nagimnastykować, by na zdjęciu uchwycić cały posąg.
W drodze do najbardziej oddalonej świątyni robimy sobie przerwę na lunch. Na przydrożnym straganie zamawiamy tajskie zupki, które później sami doprawiamy. Jest południe, temperatura 32C. Jedziemy dalej do miejsca zalecanego do obserwacji wschodów słońca. To usytuowana na wzgórzu świątynia Wat Saphan Hin. Do świątyni prowadzi stroma ścieżka w formie kamiennego mostu. Na górze kolejny posąg Buddy – tym razem stojącego, o wysokości ok.12m. Widok z góry rozległy, choć nie warty porannego zrywania się na wschód słońca. Kontynuujemy naszą rowerową wycieczkę, mijając kolejne pozostałości starego Sukhothai. Zatrzymujemy się na chwilę tylko przy Wat Mangkorn z drzewem oplatającym stare mury.
Cały kompleks starego Sukhotai przypomina nam charakterem, choć w znacznie mniejszej skali, kambodżańskie Angkor Wat. Podobny klimat, podobny charakter ale tu znacznie większy spokój i bez porównania mniej ludzi.
Zamykamy naszą pętlę rowerową wracając w okolice miasta królewskiego i odwiedzanego wczoraj Wat Mahathat. W sympatycznej kafejce spędzamy blisko godzinę delektując się mrożoną kawą i herbatą. Po drodze do naszego hoteliku odwiedzamy jeszcze lokalny targ.
Po odswieżającej kąpieli i chwili relaksu ruszamy na wieczorny spacer o parku historycznym. Tu o 18 zastaje nas obowiązkowy punkt każdego dnia – wysłuchanie z głośników (kołchoźników) hymnu Tajlandii. W tym momencie zamiera ruch, wszyscy przerywają pracę i wykonywane czynności – by stanąć i w skupieniu wysłuchać hymn. Nawet turyści! Tylko nieliczni (na prawdę – nieliczni) i niewtajemniczeni turyści dalej spacerują i pstrykają zdjęcia – nie wiedząc o co chodzi. Na koniec dnia kolacja w jednej z wielu ulicznych knajpek.
Tak nam się tutaj spodobało, zwłaszcza ten spokój, miłe otoczenie i hotelik, że modyfikujemy nasz harmonogram i postanawiamy pozostać tu jeszcze jeden dzień. Dzień lenia.