chinatown czyli dzień drugi w sajgonie
Wreszcie można było pospać. Pobudka o 9:00. Śniadanie w pobliskiej ulicznej knajpie, później wybieramy dwóch kierowców i na motorach ruszamy do chinatown. Na szczęście jest jeszcze wcześnie, cztery lata temu jechaliśmy w większym tłoku, choć każda podróż motorem po zatłoczonych ulicach miasta powoduje szybsze bicie serca. Teraz też było ciekawie (czytaj: emocjonująco). Panowie zawiozą nas do odległej Pagody Gian Vien. Mnisi byli akurat podczas posiłku, ale pozwolili nam zwiedzić wszelkie zakamarki. Po 30 minutach ruszamy z naszymi kierowcami do centrum chinatown. Znów chwile emocji. Wysiadam przy głównym targu. Żegnamy się z naszymi kierowcami i w dalszą trasę ruszamy pieszo. Jest ciepło. Nie pomagają częste przerwy, lody, kawa.
Odwiedzamy kolejne pagody. Na szczęście w wyszukiwarkach są dla nas nowe (chyba) tzn. nie widzieliśmy ich wcześniej. W końcu o 16:30 zaczynamy odwrót do naszego hotelu „środkami komunikacji miejskiej „. Spoko. Szybko tanio i komfortowo niemal pod sam hotel. Zanim dotrzemy do hotelu wybieramy się na zasłużony obiad. Najlepszy jak dotąd. Najciekawsze, że własnoręcznie sporządzony. Jeszcze trochę i osiągniemy perfekcji w zwijania sajgonki. Tym razem były owoce morza, mięso, owoce, warzywa, makaron i zielono. Pycha. Pod koniec uczty do siad się do nas emeryt z Kanady. Gadamy przez ponad godzinę. Wreszcie uciekamy do hotelu na kąpiel, a później na wieczornego drinka. Jutro też trochę luzu – tym razem w dzielnicy kolonialnej