chiang mai – jazda obowiązkowa

Wyjątkowo nie zrywaliśmy się wcześnie rano. W końcu mamy wakacje. Musieliśmy odespać trudy podróży i jet lag. Byliśmy na nogach 36godzin, do tego zmiana czasu (6 godzin). Pozwoliłoby sobie na leniuchowanie do 9:00. Na śniadanie do wyboru 4 zestawy. Jeden standardowy – jajecznica i tosty,  pozostałe – azjatyckie o różnym stopniu ostrości. Wybór był oczywisty. Już od rana daliśmy popalić! Później jeszcze przy kawie drobne korekty planu i ustalenie harmonogramu dnia. O 11:30 byliśmy już w drodze. Dziś cały dzień na piechotę-  zwiedzanie starego miasta w obrębie murów (1,8×2,0km). W planie 3-4 najważniejsze i najciekawsze świątynie z przerwami na kawę, lunch i przekąski. Ruch na ulicach raczej świąteczny,  w obrębie murów nawet spokojnie. Na początek Wat Chiang Man – najstarszy zespół świątynny w Chiang Mai.  W wihanie (tzn. specjalnym budynku, w którym starsi mnisi wygłaszają kazania dla eiernych), za potrójnymi kratami (nie sposób zrobić zdjęcie) przechowywany jest mający ponoć ponad 1800lat i zaledwie 10-12cm wysokości kwarcytowy posążek. Pozodtałe obiekty tego kompleksu równie ciekawe, zwłaszcza że mało ludzi, cisza i spokój. Po obfotografowaniu pierwszej ze świątyń skoczyliśmy po drodze na drobną południową przekąskę czyli … lunch. W małej knajpce,  pełnej Tajów zjedliśmy lokalne dania. Na każdym stoliku pokaźny zestaw przypraw – od cukru!, sosu sojowego i rybnego zaczynając,  a na różnych postach curry i chili kończąc. Każdy może zamówionemu daniu nadać ostateczny smak wg indywidualnych upodobań. Zabawa gwarantowana!
Zanim dotrzemy do kolejnej ze świątyń z naszej listy obowiązkowej zaglądamy oczywiście choćby na chwilę do kilku innych – przyciągających naszą uwagę ciekawą architekturą i zdobieniami. Jest też oczywiście czas na dobrą kawę! Na kolejne kilkadziesiąt minut przepadam w dużym i ważnym kompleksie świątynnym – Wat Prah Sing. To najbardziej znamienity kompleks w obrębie murów starego miasta, to perełka architektury Lan Na.
Tu już ruch znacznie większy. Pod świątynie zajeżdżają tuk-tuki i podwożą kolejne grupki turystów, ale i tak nie jest tragicznie. W tutejszym wihanie ściany pokryte są wspaniałymi malowidłami (nawet nieźle zachowanymi), przedstawiającym sceny z życia północnej Tajlandii sprzed wieków. Ku naszemu ogromnemu zdziwieniu jedna z charakterystycznych budowli tego kompleksu – chedi zyskał zupełnie nową elewację – wykończenie. Zamiast białego koloru, teraz pokryty jest złotą farbą. Niesamowicie mieni się w słońcu przypominając znacznie okazalszą birmańską świątynię Shwedagon w Rangoon.
Na koniec odwiedzamy niewielki Wat Phan Tao z fasadą z drewna tekowego ozdobionego złotym pawiem – czyli birmańskim symbolem Słońca. Stąd raptem kilkadziesiąt kroków do Wat Chedi Luang z ogromnym drzewem oświecenia. Według legendy Chiang Mai będzie istniało, dopóki to drzewo będzie rosło. Tu również wznosił się okazały chedi (90m) ale trzęsienie ziemi w XVw  zniszczyła tą okazałą budowlę. Teraz, po częściowej odbudowie osiągnął jedynie (albo aż) 60m wysokości.
Po intensywnym dniu – cały czas na nogach, w temperaturze 28-30C przysiadamy w knajpce na zimne napoje. Regenerujący siły przed kolejną atrakcją dzisiejszego dnia – niedzielnym market em.  Po południu na kilku głównych uliczkach starego miasta zamykany jest ruch samochodowy i ustawiane są stragany. Popijając zimne soki obserwujemy jak szybko montowane i wyposażone są takie straganiki. Tu zastaje nas godzina 18, a to pora na …. hymn. Z miejskich głośników puszczany jest hymn. Wszyscy przerywają pracę (i picie zimnych soków) i stają w milczeniu! Ot taka ciekawostka! Musimy ją włączyć do naszego harmonogramu.
Gdy się już ściemnia wracamy do Wat Phra Singh na nocne zdjęcia. Teraz ledwie przyciskami się przez ulicę że straganami i tłumem ludzi. Ledwie żywi docieramy pod połyskujące w świetle lamp sodowych „złote” chedi i inne świątynie tego kompleksu. Najgorsze jest to by dotrzeć do hotelu znów musimy zatopić się w tłumie oblegająvym stragany niedzielnego marketu. Na szczęście na straganach są też tradycyjne tajskie szaszłyki, grillowane owoce morza, słodkości, owoce. Co kilkadziesiąt metrów zamawiamy coś nowego. W Tajlandii nie da się być głodnym. Zawsze i wszędzie coś się do zjedzenia znajdzie – choćby grillowane karaluchy lub larwy.
Do hotelu docieramy po 22, po dwunastu godzinach na nogach. Nieźle jak na pierwszy dzień. Jutro powinno być trochę spokojniej. Będziemy się regenerować w podróży autobusowej.

 

Leave a reply

You may use these HTML tags and attributes: <a href="" title=""> <abbr title=""> <acronym title=""> <b> <blockquote cite=""> <cite> <code> <del datetime=""> <em> <i> <q cite=""> <s> <strike> <strong>